W każdą niedzielę robię pierogi. Od lat. Nieważne, czy jestem zmęczona, czy mam gorszy dzień – lepienie ciasta, farsz, gotowanie? wszystko to ma dla mnie sens. Oczywiście wiem, że dla innych może wyglądać to jak dziwna rutyna, albo coś koszmarnie nudnego, bo przecież ileż można? No właśnie.
– Mamo?? – zaczęła moja szesnastoletnia córka, Marysia i oparła się o framugę drzwi kuchennych. – Powiedz mi coś, proszę. Czemu u nas co tydzień są pierogi? Serio, w każdą niedzielę musimy je jeść? Może pora trochę urozmaicić nasze menu?
Podniosłam wzrok znad miski z farszem. W progu, za córką, niemal od razu pojawił się Kuba z tym swoim typowym, rozbawionym uśmiechem osiemnastolatka.
– Nie żebyśmy narzekali, bo są dobre – dodał szybko mój syn. – Ale… dlaczego nie rosół? Albo coś innego? Wszędzie indziej są schabowe, a u nas – pierogi. Od zawsze.
Uśmiechnęłam się, bo czekałam na ten moment. W końcu lata temu ja też zadałam mamie identycznie pytanie.
– No dobrze – powiedziałam. – Usiądźcie. Pora, żebyście poznali historię, która w naszej rodzinie przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. I nie, to nie jest tylko opowieść o pierogach. To opowieść o miłości, głodzie i poświęceniu.
Dzieci spojrzały na siebie lekko zaskoczone, ale usiadły przy kuchennym stole. Spojrzałam najpierw na córkę, a potem na syna i pozwoliłam tej chwili ciszy wybrzmieć. Dopiero wtedy zaczęłam mówić.
– Miałam jakieś szesnaście lat, tak jak ty teraz , Marysiu. Zapytałam kiedyś moją mamę dokładnie o to samo, o co wy dzisiaj mnie. Wzruszyła się wtedy, pamiętam?
– Babcia też w kółko lepiła pierogi? – zażartował Kuba.
– Nie, tylko w niedzielę – odparłam. – Usiadłyśmy wtedy razem na kuchennym stołku, a ona zaczęła mówić.
Zamknęłam na chwilę oczy. W uszach znów usłyszałam głos mamy.
Dorotko, powiedziała, te pierogi to nie tylko jedzenie. To wspomnienie. To pamięć.
Rozchyliłam powieki i ruszyłam z historią.
– Po wojnie, ale wybaczcie, nie pamiętam już której, możliwe że to była pierwsza światowa, albo druga – zamyśliłam się, ale uznałam, że daty nie mają tu aż tak dużego znaczenia – W każdym razie zaraz po wojnie, jak mówiła mi mama, było w Polsce naprawdę strasznie. Głód, bieda, zniszczenia, w wielu miejscach kamień na kamieniu nie został. To wtedy mój dziadek – czyli wasz prapradziadek – wracał do domu konno.
– Miał konia? – spytał Kuba.
– Wtedy jeszcze tak. To nie były czasy samochodów – wyjaśniłam. – W każdym razie jechał długo, przez lasy, pola, z dala od głównych dróg, bo wciąż było niebezpiecznie. Był wycieńczony bo przez wiele dni nie jadł nic poza owocami z krzaków – malinami, czasem jabłkiem z opuszczonego sadu. Każdy kilometr był dla niego walką o życie.
Spojrzałam na Marysię, która już nieco spoważniała, a potem na Kubę – też słuchał w skupieniu, choć próbował tego nie pokazywać.
– Gdy został mu już ostatni odcinek drogi – może sześćdziesiąt kilometrów do domu – zobaczył przydrożną karczmę. Wszedł, mając nadzieję, że uda mu się coś dostać do jedzenia, bo przed oczyma miał już z tego głodu mroczki i słabł tak bardzo, że bał się, że nie dojedzie do swojej żony, że po prostu padnie gdzieś w polu i umrze. I to na sam koniec wojny.
– Jezu, mamo, no i dali mu tam w końcu jeść? – wtrącił niecierpliwie Kuba.
– Niestety? – odparłam – Dziadek nie miał przy sobie ani grosza.
– No ale jak to? W końcu tam Polacy byli, nie dali mu jeść za darmo? – przerwała mi Marysia.
– Niestety, słońce. To były ciężkie czasy, a właściciele karczmy też nie mieli z czego dawać, sami ledwo wiązali koniec z końcem. I wtedy? – Spojrzałam na dzieci – Wtedy dziadek zdecydował, że sprzeda konia. Wiecie, tego samego, który niósł go przez setki kilometrów i też już ledwo trzymał się na nogach.
– O Boże – jęknęła moja szesnastoletnia córka.
– No i cóż? – westchnęłam. – oddał tego konia w zamian za wielki talerz pierogów.
Marysia szeroko otworzyła oczy.
– Co? Konia za pierogi?
– Tak – potwierdziłam. – Ale to nie były byle pierogi. Były gorące, domowe, z kapustą i grzybami. Dla głodnego człowieka to było jak skarb wart każdych poświęceń. Dziadek najadł się do syta, po raz pierwszy od wielu tygodni. Odpoczywał, dojadając każdą najmniejszą skwarkę.
– I co było dalej? – spytała Marysia.
– Ruszył w drogę na piechotę. I szedł tak ponad sześćdziesiąt kilometrów, jak opowiadała mi mama.
– I dotarł? – zapytał cicho Kuba.
– Tak. Dotarł do domu. Do żony i dzieci, którzy już nie wierzyli, że wróci. Był wychudzony i wyczerpany, ale żył. Dzięki tamtym pierogom. I dzięki decyzji, która dla wielu mogłaby się wydawać szalona – sprzedać konia za jedzenie, prawda?
W kuchni zapanowała cisza. Nawet zegar na ścianie tykał jakoś wyraźniej.
– I babcia robiła pierogi w każdą niedzielę, żeby o tym pamiętać? – zapytała córka.
– Tak. Bo to nie jest historia o koniu ani nawet o głodzie. To opowieść o tym, że czasem trzeba coś poświęcić, żeby wrócić do tych, których się bardzo kocha. I że jedzenie może być wspomnieniem, pomnikiem, miłością? – dodałam. – Dlatego i ja co niedzielę gotuję pierogi. Żeby pamiętać o nim i o tej opowieści. I żebyście wy też kiedyś, może swoim dzieciom, przekazali tę historię.
Kuba wstał i podszedł do mnie, a potem zupełnie jak nie on, objął mnie ramieniem i bez słowa pocałował w czoło.
– Mamuś, to ja pomogę ci je dzisiaj ulepić – powiedział, a ja aż oczy szerzej otworzyłam z wrażenia.
Mój syn w życiu nie garnął się do domowych zajęć, a już na pewno nie do pieczołowitego wyrabiania pierogów.
Marysia również się uśmiechnęła.
– Ja dokończę farsz! – zawołała.
Kuba parsknął:
– Ej, farsz jest już przecież prawie gotowy – zaśmiał się, a córka wzruszyła ramionami.
– No to co? – rzuciła – Trzeba się umieć ustawić, nie? – prychnęła i żartobliwie mrugnęła do mnie okiem.
– No nie wierzę, co za historia – dodał jeszcze mój syn – Żadne schabowe nie mają takiej legendy!
Zaśmiałam się, ale tak naprawdę ich reakcja mnie bardzo wzruszyła. Wzięłam głęboki oddech. Po raz pierwszy od dawna czułam, że te pierogi znów mają moc – nie tylko napełniania brzuchów, ale i łączenia ludzi, przypominania im o tym, co najważniejsze. O powrotach. O miłości. O rodzinie.
Nadesłała: Pani Maria
